sobota, 25 lutego 2012

Dzień 10

Budzimy się w Port Bajkał, jest to miejscowość, gdzie z jeziora wypływa jedyna rzeka (wpływa 336) Angara, ujście nie zamarza, więc przez okrągły rok jest możliwość przepłynięcia promem na drugą stronę, do miejscowości Listwianka. Żegnamy się z Niemcami, którzy szykują się na wcześniejszy prom, a same po wyjściu wybieramy się najpierw obejrzeć wioskę, a potem nad Bajkał.


Jest pięknie dziko, mieszkańcy przemieszczają się trzykołowymi motorami, na szczycie wzniesienia mieści się maleńki, ogrodzony niebieskim płotem cmentarz.






Dzieci jeżdżą beztrosko na nartach biegówkach. Idziemy w stronę słońca, w stronę jeziora. I słyszymy je, jak trzeszczy, coś niesamowitego. W końcu dotarł tu odpowiedni mróź, który pozwala na zamarznięcie wody. Udaje nam się zrobić krótki spacer po lodzie, bo od brzegu jest już warstwa, która utrzymuje ciężar człowieka. Jakieś dwie osoby zapuszczają się dalej, ale my nie decydujemy się na to- lód jest dopiero od wczoraj.











Jako że mamy jeszcze czas, kierujemy się w stronę portu. I jak się okazuje, znów nie żegnaliśmy się naprawdę. Joe i Mathias czekają jeszcze na prom, więc razem idziemy do muzeum kolejki okołobajkalskiej, a potem siedzimy na ławeczce przed sklepem. I czas płynie tak spokojnie...
Wracamy do pensjonatu po plecaki, zachodzimy jeszcze do właścicielki- ubrana jest ona dzisiaj w polską koszulkę- podobno otrzymała ją od turystów. W drodze na prom spotykamy konie, puszczone luzem. Chyba nas polubiły, bo nie chcą nas zostawić.


Czekając na przeprawę, ucinamy sobie pogawędkę w sklepie, w którym pani do tej pory liczy na liczydłach, a jej klientka, która pływa na statku przeprowadzającym barki z węglem przez jezioro, zaprasza nas latem, daje swój numer telefonu i proponuje, że nas zabierze ze sobą.








Prom jest stary i malutki, po 10 minutach jesteśmy na drugiej stronie.
Czekamy na przystanku na autobus, żeby dojechać do miejsca gdzie nocujemy, ale nic nie jedzie. Próbujemy złapać autostop i zatrzymuje się jeden samochód, z ciemnymi szybami. W środku dwóch kolesi, wahamy się, bo niebezpiecznie, ale po chwili już siedzimy w środku. Kolejna chwila grozy, gdy mijamy skręt do naszej kwatery, ale okazuje się, że chcą nam pokazać tylko miasteczko. Potem odwożą nas na miejsce.
Właścicielka pokazała nam prawdziwą rosyjską gościnność i troskę. Wieczorem, wywołując u nas ogromne zaskoczenie, tych dwóch chłopaków dzwoni do niej na telefon i prosi nas. Proponują wyjście na piwo. Właścicielka przejmuje inicjatywę, uruchamia sieć kontaktów i dowiadujemy się, że lepiej nie ryzykować i nie wychodzić z nimi. Zostałyśmy w pensjonacie:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz